Nie jestem EKO-mamą. Nie piorę w orzechach, nie jem bio-marchewki z certyfikowanych pól wolnych od pestycydów, nie myję się owsianką, nie pijam mleka od szczęśliwych krów i nie używam dla malucha pieluch wielorazowych z włoknem bambusa. I żeby nie było wątpliwości - nie mam nic przeciwko tego typu postawom. Niechaj każdy żyje jak chce i nie próbuje przekonać na siłe drugiej strony, że jest nienormalna. Amen. Jestem natomiast z całą pewnością EGO-mamą; moje potrzeby uważam za tak samo ważne, jak potrzeby małych ssaków, które pojawiły się w moim życiu. Nie jestem zwolenniczką przekonań, że posiadając dziecko, MUSIMY na ładnych kilka lat zrezygnować z siebie, że swoich pasji, rozrywek, marzeń i pragnień.
Zatem z powyższego ego-powodu (a jest nim mój osobisty ból pleców po kilkugodzinyym noszeniu na rękach mojego Małego Księcia) - otóż dla dobra tychże plecków - nabyłam kilka metrów bawełniano-lnianego materiału, zwanego chustą. I nagle coś się zmieniło... Nagle zrozumiałam, o co chodzi w teorii, głoszącej bliskość matki z dzieckiem. Dla mnie oznacza to właśnie TE chwile, kiedy jesteśmy tylko my - ja i Ono. To Małe, co niedawno było w moim brzuchu, tuż pod sercem, kopało w wątrobę i nie dawało spać. Teraz to Małe jest tak samo ułożone, taka sama żabka, tyle że po drugiej stronie brzucha. Otoczone szczelnie jak kokonem, mocno przylegające swoim wątłym ciałkiem do mojego. Wiem, że słyszy to samo bijące serce, które słyszało przez ostatnie miesiące. Wiem, że mu ciepło i bezpiecznie. Czuje ten sam zapach, który czuje każdego dnia będąc przy piersi... Tak, wierzę, że cywilizacje pierwotne wymyśliły coś naprawdę pięknego i magicznego...
Kurcze, no - wzruszyłam się... Post łzami zalany...